Komedie romantyczne są odpowiedzią filmowców na ludzką chandrę. Z jednej strony jest to szlachetne, z drugiej trąci żerowaniem na ludzkiej słabości. Tak czy inaczej, gatunek ten może się pochwalić chyba jedną z większych ilości tytułów. Co za tym idzie, jest też najbardziej wtórny. Właściwie może co dwudziesty film wyróżnia się czymkolwiek, no bo co tu ukrywać – chyba już wszystko na ten temat zostało powiedziane, a odkąd Meg Ryan się zestarzała, prawdę powiedziawszy, gatunek ten stracił w USA rację bytu. Nie dziwi więc fakt, że pałeczkę przejęli Europejczycy. Francuzi nakręcili – skądinąd kultową już – „Amelię„, ale prym wodzą Brytyjczycy, a to za sprawą niejakiego Richarda Curtisa, który zapisał się w filmowym światku jako zdolny scenarzysta. To spod jego pióra wyszły takie produkcje, jak „Notting Hill„, „Dziennik Bridget Jones” czy „Cztery wesela i pogrzeb„. Kino gatunkowe wymaga solidnego warsztatu, takim też dysponuje Curtis i doskonale zdają sobie z tego sprawę producenci, którzy widząc już przyszłe zyski, pozwalali twórcy na co raz więcej. W końcu dali mu budżet na gwiazdy i pozwolili samemu wyreżyserować jego najnowszy pomysł, „To właśnie miłość„.
Curtis zaskoczył. Tym razem postanowił w nieco ponad dwugodzinnym filmie zawrzeć jakieś dziesięć różnych historii. Co ciekawe, dotyczą one nie tylko stosunków damsko-męskich, ale i miłości ojczyma do pasierba (reprezentujące tu relacje ojcowsko-synowskie) czy gwiazdy rocka do swojej kariery. A oprócz tego standardowo: premier zakochuje się od pierwszego wejrzenia w jednej ze swoich pracownic, zamężna kobieta podejrzewa, że jej mąż ją zdradza, młoda mężatka nie wie, co czuje do niej najlepszy przyjaciel jej męża, pisarz ucieka na południe Francji w poszukiwaniu natchnienia i zapomnienia o złamanym sercu, a znajduje nową miłość, młody chłopiec pragnie zwrócić na siebie uwagę najbardziej nieosiągalnej dziewczyny w klasie, kobieta zakochuje się w swoim koledze z pracy, dwaj kumple zakładają się, że jeden z nich poderwie Amerykankę w USA na swój brytyjski akcent. „To właśnie miłość” ma budowę przywodzącą na myśl nowelki, co po krótkiej matematyce daje około dziesięciu minut na historię. Jestem ciekaw, jak przy takim stanie rzeczy do filmu udało się zaprosić aż tyle osobistości brytyjskiego kina. Hugh Grant, Bill Nighy, Emma Thompson, Alan Rickman, Liam Neeson, Colin Firth, Laura Linney, Keira Knightley czy Rowan Atkinson. No i oczywiście w epizodycznej roli prezydenta USA importowany zza oceanu, Billy Bob Thornton. Jest więc sporo bohaterów, a każdemu z nich trudno odmówić barwności. Cóż, Curtis to mistrz w kreśleniu soczystych postaci.
Za tło historyjek scenarzysta obrał okres przedświąteczny. Czas Bożego Narodzenia z natury sprzyja rozwojowi ciepłych uczuć i pozytywnych emocji międzyludzkich, co kapitalnie wpisuje się w gatunek. Dzięki temu, „To właśnie miłość” jest idealną pozycją świąteczną, coś dla odmiany od wygłupów Chevy Chase’a czy Kevina samego w domu i Nowym Jorku. Dowcipna, pozytywna, miejscami błyskotliwa, ale przede wszystkim: prawdziwa. Bo Richard Curtis potrafi z najbardziej nieprawdopodobnych historii wyrzeźbić sytuacje i bohaterów, z którymi bez problemu każdy może się identyfikować. Bez względu na to, czy mówi o zaskakująco niepolitycznym z charakteru premierze, czy zakochanej parze cierpiącej na bariery językowe. Bez kokietowania widza przedstawia banalną i – w sumie – schematyczną opowiastkę tak, że zamiast irytować, działa wręcz kojąco. W takich sytuacjach laury spadają na aktorów i reżysera. Curtis jednak, jako debiutant za kamerą, nie robi nic specjalnego. Cała magia filmu (której jest tu więcej niż we wszystkich produkcjach o Potterze razem wziętych) ma swoje źródła w pracy pozostałej ekipy. W szczególności w obsadzie. Uwagę zwracają przede wszystkim starzy wyjadacze kina. Bill Nighy w roli podstarzałego rockmana jest fenomenalny, podobnie Alan Rickman jako nieco fajtłapowaty w swojej zdradzie mąż także świetnej Emmy Thompson. Jednak największe wrażenie robi duet Liam Neeson i Thomas Sangster grający role odpowiednio ojczyma i jego przybranego 12-letniego syna. Daniel to wdowiec, który zdał sobie sprawę, że ostatnim skrawkiem jego rodziny jest syn, Sam. Krok po kroku stara się odzyskać utracony z nim kontakt. Z czasem dowiaduje się, że chłopak jest… nieszczęśliwie zakochany. Łączy ich ta specyficzna samotność w miłości, i tak oglądamy rozwój niezwykłej męskiej przyjaźni. To bez znaczenia, że jednemu zmarła żona, a drugi śpi jeszcze z pluszowym misiem.
Reżyser zebrał utalentowaną ekipę i obsadę z wyczuciem postaci, w tle słuchamy znakomitych świątecznych i miłosnych songów, a wychodząc z kina, naprawdę trudno jest się nie uśmiechać. Przy nawałnicy przeciętnych filmów, jakie nam się serwuje, „To właśnie miłość” zdaje się być lekiem na nudę i większość chorób społecznych. Wszak optymizmu, nawet w nieco naiwnej dawce nie powinno się odtrącać.